Jadę w góry,
tylko że tu wszędzie są góry. Moja droga prowadzi przez miasteczko Little River. To jakby mały skansen i otwarte muzeum ze starymi pociągami. Cóż, kilka zdjęć, nocleg na parkingu i w drogę do francuskiego miasta Akaroa. Zaskoczyło mnie, bo kiedyś przejeżdżałem koło tego miejsca, wtedy pomyślałem, że szkoda mi czasu. Jednak żałuję, bo było warto. Samo w sobie jest piękne, a ogromne jezioro robi niesamowite wrażenie. Mimo że jest to miejscowość turystyczna i rzeczywiście widać turystów to i tak jest w porządku i naprawdę warto tu przyjechać.
Miasto za miastem, droga za drogą i ciężko opisywać każdy szczegół. Nowa Zelandia jest tak niesamowita, że aż dziwię się, że to piękno skumulowało się na tak niewielkim obszarze.
Kolejne dni mijają,
a ja nie umiem zatrzymać się nigdzie na dłużej. Jest tyle do zobaczenia i nie chciałbym opuścić niczego. Już następnego dnia jestem w portowym mieście Timaru, mimo że jest takie ospałe nie można tutaj narzekać na nudę.
Odwiedzam piękny park z wesołym miasteczkiem i oddaloną od niego o kilka kroków plażę. Schodząc specjalnym pomostem widać ciekawie zaprojektowaną fontannę, która przeradza się w kilkunastometrowy wodospad.
Plaże, plaże, plaże,
w Oamaru kręcę się po tutejszych plażach, a jest ich tutaj kilka. Pomyślałem, że jakoś nie mogę się od nich oderwać.
Tak jak i góry, tak i woda daje mi radość i odprężenie. Zazwyczaj podróżuję wzdłuż wybrzeża jednak tym razem czas na zmianę. Trzeba zajechać do miejsca wyróżniającego się wśród innych. Drugie co do wielkości miasto na wyspie południowej to Dunedin.
Jak sama nazwa wskazuje ma ono korzenie szkockie, ale także częściowo irlandzkie. Wiele tu nawiązań do tych miejsc, a także kultury. Puby, whisky, powiewające szkockie i irlandzkie flagi. Jest muzeum kolejnictwa i piękny zabytkowy dworzec.
Wszystko jakby z innej epoki. To był miły spacer aż do późnego wieczora, trochę wrażeń i kilka kilometrów przemierzonych wśród stylowych uliczek. Cieszę się, że tu przyjechałem.